Netherfell - Between East and West, czyli o frustracji
„Mi się ten album nie
podobał, niech ktoś inny go zrecenzuje” powiedział człowiek, od którego
przejąłem do recenzji „Between East and West” zespołu Netherfell.
Piszę o tym, bo pokazuje to pewien
szerszy problem, który w mojej opinii dotyka polską scenę folkmetalową.
Samo Netherfell obserwuję już od jakiegoś
czasu i trzymam za nich mocno kciuki. Mówili o nich już „Polskie eluveitie” i
faktycznie, widać wpływy tego zacnego zespołu. Sama ekipa odcina się od tego
dumnie wskazując, że szukają własnego stylu. I to się chwali. Eksplozji tego
stylu oczekiwałem po najnowszym krążku.
Najbardziej frustrująca randka
Skłamałbym mówiąc, że płyta jest zła.
Jest dobra, nawet bardzo. Zespół faktycznie szuka własnego stylu, miejscami
nawet go znajduje. Instrumenty są świetne, wokal też imponuje technicznie. Mimo
to płyta mi się zupełnie nie podobała – był to pierwszy krążek, który wzbudził
we mnie głęboką frustrację.
Całe wydawnictwo mogę porównać do
świetnej randki, którą kładą niedociągnięcia, niedoróbki i nietrafione pomysły.
Poznana przez internet dziewczyna faktycznie jest śliczna, sympatyczna i
inteligentna. Jednak na zdjęciu była ponura nie dlatego, że jest mroczna i
gotycka, tylko po prostu nie ma dwóch górnych jedynek. Niby nie dramat, ale
jednak czar trochę pryska.
I dalej jest podobnie.
Kawiarnia faktycznie ma fajną atmosferę,
ale obok siedzi babka, która przez telefon opowiada ze szczegółami o swojej
ostatniej infekcji intymnej. Kelnerka przyniosła kawę ze zwykłym mlekiem
zamiast sojowego. Niby drobiazg, ale z powodu alergii na laktozę dostajesz
wysypki.
Tak właśnie czułem się słuchając
najnowszego albumu Netherfell.
Parada niedoskonałości
Mój pierwszy kontakt z płytą stanowił
Kónik Zmók, który ma rewelacyjny wstęp. Jednak, gdy już ten świetny wstęp się
skończy, zespół przetrąca utworowi kręgosłup zwalniając tempo, pozostawiając w
próżni nastawionego na konkretną rzeź słuchacza. I kawałek z perspektywą na
rewelację staje się co najwyżej „fajny”. Jako „guma do żucia dla uszu”, bez
rozkładania na czynniki pierwsze, sprawdza się genialnie. Ale jako danie główne
dla smakosza okazuje się zwyczajnie niedogotowany. Nie pomógł nawet gwałtowny
wjazd kamerą w dekolt wokalistki w teledysku.
Podobnie Ku Płodnym
Ziemiom. Kawałek
z perspektywą
na bycie
świetnym rozkłada niedoróbka, w tym wypadku skrzekliwy wokal, który do
tej melodii kompletnie nie pasuje. Fragmenty z damskim śpiewem
są
super. Gdyby cały kawałek taki był, byłby hicior. A tak jest, no właśnie,
średniak.
The Highlander pokazuje pazur przy śpiewanym przez
Adę refrenie, jednak wydaje się nieszczególnie umiejętnie zszyty z kilku
różnych utworów. Wstęp zapowiada naładowany dusznym klimatem kawałek w stylu „Straight
out of line” od Godsmack, by potem stać się nawalanką, która następnie
przechodzi w przyjemny gothic metal. Osobiście bym pacjenta poćwiartował i z
tego, co zostało ulepił trzy odrębne utwory.
Kruk z kolei doskonale współgra z rapcore’owym
rykiem wokalisty i daje lepszego kopa niż tauryna. Aż w pewnym momencie wchodzi
czysty wokal, który wydaje się doklejony do utworu gumą do żucia. I nagle
następuje koniec. Zupełnie bez puenty, jakby zespół dostrzegł, że ma baterię w
sprzęcie nagraniowym na wykończeniu.
I tak przez całą
płytę.
Pod koniec miałem ochotę rzucić słuchawkami o ścianę. Skłamałbym mówiąc, że
płyta jest zła. Jest bardzo dobra, tyle, że po drodze widać tyle możliwości, by
była lepsza, że pozostaje wyć z rozpaczy, że zespół tymi drogami nie poszedł. Tak
jak ta śliczna dziewczyna o niekompletnym uzębieniu i knajpa z fajtłapowatą
kelnerką.
Oczywiście te dziwaczne mariaże
gatunkowe i sklejanie rapcore z gotykiem i folkiem można nazwać unikatowym
stylem zespołu. Jeśli tak jest, niestety padli ofiarą tego stylu, który zamiast
przewagą, stał się słabością.
Problem z brakiem równowagi
Dialog przytoczony na wstępie obrazuje
pewien szerszy problem, który według mnie dotyka polską społeczność fanów folk
metalu, choć zauważyłem go także w innych niszach, na przykład wśród blogerów
piszących opowiadania. Jest to programowe smyranie się po plecach i jednocześnie
fala hejtu, gdy ktoś ten rytuał przerwie.
Wydaje się, że każdy polski zespół
może liczyć na pochwały, wsparcie i komentarze w stylu „Mega!” i „Super!” za
sam fakt, że pochodzi z Polski. Tymczasem rolą recenzenta nie jest klepanie po
plecach, tylko wskazanie zespołowi, co robi źle i co powinien poprawić. Jak
ksiądz, który sam nie mając rodziny mądrzy się na temat wychowywania dzieci.
Być może właśnie ze względu na tę
programową sympatię brakuje mi na polskiej scenie zespołu, o którym mógłbym
uczciwie powiedzieć, że mi się naprawdę podoba. Każdy ma jakieś zgrzyty, czy to
wokalistkę, którą należałoby jak najszybciej wymienić, czy też dziwaczną
manierę gry, która lepiej niż w metalu sprawdziłaby się na festiwalu piosenki PRL.
Netherfell to jednej z najbardziej
obiecujących i profesjonalnych polskich zespołów folkmetalowych. Mają wszystko,
by nagrać płytę, która przebije się przez środowisko fanów od Nowego Jorku,
przez Moskwę po Władywostok. Są jednym z kilku (dwóch?) polskich zespołów,
odnośnie których jestem przekonany, że kiedyś powalą mnie na kolana.
Ale niestety nie tym razem. A było
bardzo blisko.
Skłamałeś, że płyta jest dobra hehe. Zespół może i by dał radę jakby pożegnał się z wokalistą,a tak... żal słuchać.
OdpowiedzUsuń