Folkmetalowiec: Serca z karton-gipsu


Wiatr smutno zawył między wybitymi oknami w blankach by po chwili zaszumieć w pokrzywach i liściach łopianu. Poszarzałe od wilgoci cegły czerwieniły się w promieniach zachodzącego słońca.


Długie cienie sięgały powykręcanymi palcami na gołe ściany zrujnowanej strażnicy, która na ten wieczór stała się domem dwóch podróżnych.

 
Folkmetalowiec zamieszał w garnku strawę, która groźnie zabulgotała, wciągając w swe czeluści kilka suszonych grzybów. Uważnie obserwował towarzysza. Wysoki i żylasty, gdy zrzucił rękawice ukazał paskudne blizny po oparzeniach. Skórzany, wzmacniany kolczugą kaftan skrzypiał, kapelusz leżał obok na tobołku. Wypisz wymaluj, łowca czarownic, inkwizytor lub inszy fanatyk, który zasłoniwszy twarz chustą rozpala stosy i goni jak tylko poczuje swąd herezji.
- Co was przywiało na to zadupie? - spytał przewracając kijem piekące się podpłomyki – Znać po ubiorze, żeście Folkmetalowiec. Tropicie jakiego technomuła? A może hiphop wam uciekł?
- Tym razem prywata i zemsta – odparł Folkmetalowiec, bo i po cóż kryć się – Tynkarz kafelkarz, złota rączka, pies go trącał. A wy? Jakaś czarownica? Wiedźma? Nastoletni cwaniak, który pomalował się na czarno i po klasztorach grasuje udając inkuba-dupczyciela?
- Czy ja wyglądam na inkwizytora?
-Tak. A nie jesteście?
-Nie, jestem sceptykiem – odparł tonem wskazującym, że tym razem światopogląd i funkcja idą w parze – A tropię nie jakąś Bogu ducha winną wdowę z brodawką na nosie, tylko wyjątkowo osobliwy cud, jaki zdarzył się w okolicy.
- Oświećcie mnie.
- Banda trolli grasowała, chrześcijan męczyła, wsie napadała, krowy dupczyła i transporty wódki okradała. Aż pewnego dnia mieszkańcy zabarykadowali się w największej chacie i pozostało im się tylko modlić. No i szlag trafił szefa trolli a wraz z nim morale i bitność całej bandy.
- Piorun z jasnego nieba? Samozapłon? Nagła apopleksja? - dopytywał Folkmetalowiec grzebiąc drewnianą łyżką w gulaszu.
- A gdzie tam. Gejzer gówna - Folkmetalowiec zakrztusił się - No właśnie taki gówniany cud uratował wieś, która teraz nazwę na Kałozdroje zmienia, wcześniej się Dziurawców zwała. Przyjdę i dowiem się, który to Bóg sobie takie cuda-heheszki wyprawia. Albo i jakie inne siły za tym stoją – mówił z coraz bardziej złowrogim wyrazem twarzy – A wam czym podpadł ten tynkarz-kafelkarz, że go aż po granicę Kałozdrojów ścigacie?
- Długa historia
- Wieczór młody, a ja tu gdzieś mam antałek…
***

- O panie, kto to panu tak spierdolił… - majster rozejrzał się po łazience fachowym okiem oceniając kąty dalekie od prostego.
- Nie wiem, to po poprzednim właścicielu – odparł Folkmetalowiec. Dość już miał dyskusji, marzył o zimnym piwku gdzieś na kanapie. Łazienka faktycznie wyglądała jakby ktoś w głębokim PRL miał ochotę zbudować Wersal z budżetem co najwyżej na Międzyzdroje. Kolor był różowy a dodatki ze sztucznych, plastikowych koronek. Na szczęście nowe kafelki, armatura i szafki czekały w sąsiednim pokoju aż majster je poskłada w nowoczesny salon kąpielowy z wanną, sedesem i piecykiem gazowym z atestem.
- Ja to panu powiem, że na ściany to tony kleju pójdą – mówił majster fachowo drapiąc się po dupsku – Walnąłbym płytę karton-gips, ubytki na metrażu będą, ale co pana zbawi pół centymetra z każdej strony. A proste to będzie i gładkie jak Keira Nightley pod stanikiem.
- Rób pan jak uważasz, ma być dobrze – sapnął Folkmetalowiec – Tutaj, między wannę a ścianę walnie pan zlew z szafką, a tam – Folkmetalowiec wskazał ścianę – Idzie junkers, w poniedziałek przyjdzie gazownik.
- A glejt od kominiarza jest?
- Wiadomo – odparł Folkmetalowiec i mimochodem spojrzał na kratkę wentylacyjną nad sedesem. W tym niewielkim otworze leżała cała nadzieja na wypadek rozszczelnienia się instalacji gazowej lub ulatniania czadu.
- No to panie inwestor – majster zwrócił się bezpośrednio - Jeszcze jakieś uwagi lub zażalenia?
- Szafka ma wejść, wanna ma wejść, kibel ma wejść. Tyle.
- Będzie pan zadowolony – uśmiechnął się majster, co napełniło Folkmetalowca złymi przeczuciami
***

Niebo przeszło z ciepłego różu zachodzącego słońca w aksamitny granat nabijany ćwiekami gwiazd. Rozpalone w starym, dziurawym kociołku ognisko pozwalało się rozgrzać i nie zdradzało z daleka, że zrujnowana strażnica stała się czyimś domem na jeden wieczór. Żeliwo zatrzyma ciepło na całą noc, sporo szczęścia, że leżał tutaj taki zapomniany, stary garniec i pozwala zamaskować ogień oraz ogrzać kości.
-Płyty karton-gips zamiast zwykłego gładzenia? Musiały być cholernie krzywe, te twoje ściany – sceptyk pociągnął kolejny łyk z antałka, charknął i splunął w ognisko. Nasycona palanką plwocina zajęła się zielonym ogniem
- Ano krzywe jak zęby Vanessy Paradis – mruknął Folkmetalowiec. Zimno zaczynało coraz mocniej dobierać się do kości, przenikało wąskimi szpilkami przez przeszywanicę. Zdradziecka pogoda, cały dzień słońce, by wieczorem para od chłodu z pyska leciała.
- I co dalej? Czym ci ten mistrz gładzenia podpadł?
-Przyszedłem tydzień później i wszystko cycuś-glancuś. Kafelki prosto, podłoga prosto, kibelek jeszcze nie zamontowany, ale już gotowy. Szafka jest. No ale wanna….
***

Folkmetalowiec był zadowolony. Hasło reklamowe „może nie najtaniej, ale daje radę” oddawało sedno sprawy. Ściany faktycznie były idealnie pionowe, kafelki wyfugowane a armatura zamontowana. Oparł się o ciężkie, stalowe drzwi osadzone w pancernej ościeżnicy. Poprzedni właściciel strasznie się bał, że cały dom słyszy, jak puszcza bąki, więc wstawił między łazienką a resztą mieszkania pancerne, dźwięko- i gazoszczelne drzwi. Na wypadek szturmu antyterrorystów i bombardowania granatami z gazem łzawiącym można się bezpiecznie schować do łazienki.
Tak czy siak, nawet po najgrubszym posiedzeniu nie śmierdzi. Z tym, że kominarz kręci nosem, ale wbitkę, że przewody wentylacyjne działają dał.
-No i pięknie – pochwalił Folkmetalowiec – To jeszcze tylko wanna…
- Wanna nie wchodzi – burknął budowlaniec.
- Jak to nie wchodzi? - krew walnęła do głowy Folkmetalowca, ręka świerzbiła, by zalutować majstrowi prosto w łeb. Oczami wyobraźni widział pękający nos, uszami ducha słyszał trzask kości.
- No bo pan inwestor chciał karton-gips...
- Ja mówiłem, że ma być dobrze, a nie, że ma być karton gips do jasnej cholery! - rzucał się inwestor po brudnej jeszcze od fugi podłodze. - A dobrze, to znaczy, że wchodzi i szafka i kibelek i wanna!
-No to mamy 60 procent planu….
-Ma być sto! – warknął Folkmetalowiec – We wtorek przychodzi gazownik i montuje piecyk. Zaprawdę, biada ci, jeśli nie będzie wszystko błysk!
-A co, pan inwestor poszczuje mnie druidami? Diaboła wezwie? - budowlaniec zaśmiał się trzęsąc brzuchem pod obcisłym podkoszulkiem z napisem „Adadas”.
-Kogo interesują druidzi – tym razem to Folkmetalowiec się uśmiechnął – Jak do wtorku nie będzie wszystko malina, to podpytam w urzędzie skarbowym, czy fakturki się aby zgadzają.
***

Sceptyk pociągną głęboki łyk z antałka, charknął i splunął. Trucizna pali wnętrzności, gębę wykrzywia.
- No to pojechałeś – sapnął.
- Co mam się pieprzyć.
- Ten twój mistrz kafelków to jak na razie zaledwie idiota – stwierdził sceptyk z nutką zawodu w głosie – Opłaca ci się ścigać go w samo serce takiej głuszy? W ogóle, zdążył z tym remontem?
- Zdążył aż pył tynkowy leciał.
- A gazownik, przyszedł?
- Przyszedł. No i tu dochodzimy do sedna sprawy.
***

- Pan to nie ma się czego bać, piecyk nówka funkiel, niemiecki, wie pan, bezpieczny jak w majtasach prezydentowej – mówił gazownik, człowiek o aparycji wielkiego połcia słoniny i równie imponującym nazwisku Bączygniew Jeży. Był to typ człowieka, na którego w podstawówce koledzy wołali „salceson”.
- Widziałem w internecie ze cztery stówy tańsze niż u pana – Folkmetalowiec wciąż nie mógł się pozbierać po widoku faktury za piecyk wraz z montażem.
-A bo wie pan, na śląsku to gaz koksowniczy. A tutaj jest ziemny. Dlatego tam taniej pan kupi, ale przezbrojenie, hoho! - żachnął się – To panie całe oszczędności zeżre.
- A nie wybuchnie ten gaz ziemny? Przecież się słyszy.
- No ja panu mówię, wentylacja jest, glejt od kominiarza jest?
- Jest.
- No i widzi pan, bo gaz ziemny to w górę leci, wybuchają te na propan butan. Zresztą, pokażę panu sztuczkę – powiedział gazownik, po czym odkręcił zawór kończący rurę. Natychmiast czuć było mocny zapach gazu. Gazownik wyprowadził Folkmetalowca z pomieszczenia i włączył stoper.
- Pięć minut gaz z rury będzie leciał.
- Przecież zrobi się tam aż gęsto!
- Jakie tam gęsto! - ponownie żachnął się gazownik – Wszystko wentylacją wyleci! Gaz ziemny lżejszy jest od powietrza!
Czekali. Folkmetalowiec z duszą na ramieniu a gazownik z uśmiechem na ustach. Gdy w końcu telefon zapiszczał, że minęło pięć minut, gazownik wszedł do łazienki. Folkmetalowiec wyraźnie czuł charakterystyczny, ostry zapach gazu. Tymczasem Bączygniew Jerzy sięgnął po paczkę papierosów i zapalniczkę.
- To mój popisowy numer, od dwudziestu bez mała lat go prezentuję klientom – gazownik był w wyśmienitym humorze – Gaz od pięciu minut leci, a my wchodzimy jak gdyby nigdy nic i zapalam papierosa
Folkmetalowiec słuchał go jednym uchem, cały czas wpatrując się w kratkę wentylacji nad zlewem.
Zaraz, cholera, jak to nad zlewem?
***

- Wielkie nieba… - Sceptyk sapnął – Pierdolnęło?
- Rozpętało się piekło. W życiu czegoś takiego nie widziałem – Folkmetalowiec patrzył w ogień z nieobecnym wyrazem twarzy. - Ściana ognia, kafelki na kartongipsie w pył, armatura poszła w ogniste, ostre jak brzytwy odłamki. Po łazience kompletna ruina.
-Jakim cudem przeżyłeś?
- Skilowałem znak Elu – odparł Folkmetalowiec.
- A gazownik?
- No cóż… on nie skilował.
Sceptyk jednak nie słyszał odpowiedzi. Jego osłabiony palanką umysł, zmęczony po całym dniu jazdy wierzchem, nagle wskoczył na najwyższe obroty. Kawałki układanki przestawiały się jak posadzka w starożytnej świątyni, poszczególne, rozsypane elementy układały w całość. Szeptał co chwilę urywane kawałki zdań.
- Ściany stoją?
- Osmalone ale stoją.
- Drzwi?
- Nienaruszone – odparł Folkmetalowiec.
- Bogowie północy i południa – Sceptyk momentalnie wytrzeźwiał – Folkmetalowcze, na koń! Właśnie chyba coś zrozumiałem!
***

Dotarli do Kałozdrojów krótko po świcie, nieomal zabiwszy wierzchowce. Ledwo żywe ze zmęczenia dostały owies i najlepsze miejsce w karczemnej stajni. Sceptyk rzucił tylko garść monet w stronę karczmarza i jak z procy wystrzelony pognał w stronę tłumu śpiewającego nabożne pieśni. Przeciskał się przez ludzi rozdając kuksańce i odpychając stare baby jakby były workami paszy.
- Z drogi, do jasnej cholery! - wrzeszczał. Folkmetalowiec, po raz kolejny pełen złych przeczuć, szedł przesieką w tłumie. W ciągu wieczoru wspólnego picia mocnej wódki oraz szaleńczej pogoni za dziwnym przypływem zrozumienia Folkmetalowiec pojął, że sceptyk i inkwizytor to dwie strony tej samej monety. Jeden wierzył, że ludzie przestaną być ciemni, gdy uda się spalić wszystkie czarownice. Drugi uważał, że gdy ludzie przestaną wierzyć w czarownice, te same wymrą. Jeden i drugi był naiwny. Ciemnota i zabobon, nawet najwytrwalej zwalczane, przyjmowały nowe formy, jak hydra, której głowy odrastały, jak pleśń, przenoszona z jednego mieszkania do innego w starych książkach i przeżartych tyłach szaf. Ludzie mogą rozbijać atomy i leczyć raka terapiami genetycznymi, a kretynizm i ciemnota znajdą nowe formy, odrodzą się jeszcze silniejsze i jeszcze potężniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Dlatego jedni i drudzy, choć tępią ludzką ciemnotę, skazani są na porażkę.
Sceptyk dotarł w końcu do prowizorycznej kapliczki i rozgonił kopniakami modlących się. Tłum zaszemrał gniewnie, kilku chłopów z kłonicami, widłami i pochodniami wyszło, by zrobić porządek. Oto fanatyzm napotyka ciemnotę. Sceptyk jednak się nie cackał, W jednej chwili grupa chłopów zajrzała w wylot muszkietu, rurę tak grubą, że zaraz wyjedzie z niej pieprzony parowóz. Nad wylotem przypominającym tunel sterczał długi jak przedramię, wąski bagnet przypominający żądło.
- No śmiało obrońcy wiary - warknął Sceptyk – Drobnymi siekańcami nabiłem, jak któremu w mordę wypalę, to mu do kości z mięsa czaszkę obiorą.
Chłopi zaszemrali ponownie. Jeden, ryży wyrostek z okutą pałką w dłoni podszedł. Zawsze się taki znajdzie, zbyt głupi albo zbyt pewny siebie. Sceptyk uderzył jak wąż z trawy, chłop po chwili leżał trzymając się za krwawiącą twarz. Nie wypalił, rąbnął kolbą na odlew.
- Ostatnie ostrzeżenie. Zrozumieli?
Folkmetalowiec znał odpowiedź. Zrozumieli. Aż za dobrze zrozumieli. Oto kolejna wieś, gdzie dwóch przybyszów będą żegnały przekleństwa i złorzeczenia. Sceptyk tymczasem opuścił broń i wszedł do kapliczki jakby była wychodkiem, podobnie zresztą śmierdziała. Sceptykowi wystarczyło tylko kilka chwil oglądania wylotu gejzera.
- No i oczywiste, psia wasza mać, zabobonni idioci! - wydarł się sceptyk – Który to widział ten cud na własne oczy?
Z tłumu, mocno niepewny, wyszedł mężczyzna, na oko po pięćdziesiątce. Miał jasne włosy ostrzyżone pod garnkiem i bladoniebieskie, bezmyślne spojrzenie wioskowego filozofa.
- Ano ja.
- I co widziałeś?
- Że, panie, gejzer gówna nagle wystrzelił, śmierdziało jak z wychodka aż trolle pouciekały,
- Wybuchał potem gejzer? – Sceptyk drążył
- Ano nie.
- A chociaż do dziury zajrzałeś?
- Ano nie – przyznał po chwili, drapiąc się po głowie by pobudzić procesy myślowe, najwyraźniej z umiarkowanym skutkiem.
- A ktokolwiek zajrzał? - Sceptyk zwrócił się do tłumu. Chłopi rozglądali się po sobie, faceci dłubali nogą w ziemi, spluwali lub patrzyli w niebo, kobiety nagle odkryły oszałamiającą urodę czubków swoich butów.
- No nie – padła w końcu odpowiedź sołtysa, łysego grubasa w baranicy. - To, panie, strach, że znowu wywali i łeb ciekawskiemu urwie.
- Straszni z was grzesznicy, mości sołtysie, że się gównianego gejzera trolobójcy boicie – warknął pod nosem Sceptyk i kontynuował już głośniej - Jakbyście zajrzeli, bando ciemniaków – „zaiste, dyplomata” pomyślał Folkmetalowiec. - To może byście zauważyli, że to żaden gejzer, jeno zwykłe szambo!
- Jak to szambo? – zdziwił się Folkmetalowiec, który co prawda nie wierzył w boskość fekalnej interwencji, wciąż jednak przekonany był o naturalnym, kompostowym pochodzeniu fenomenu.
- A który gejzer ma wybetonowane ściany? - spytał retorycznie Sceptyk. Ludzie szemrali, a kierunek ich myślenia zdecydowanie oscylował w stronę ciemnoty, niż oświecenia.
- Wybuchowe to szambo. Jak gejzer. – zauważył z ironią lokalny cwaniak, syn młynarza.
- Bohaterskie szambo! - dodał natychmiast wykidajło z pobliskiej knajpy z ambicjami na stróża porządku.
- Błogosławiony, kto się boi szamba! – zanuciła babuszka-dewotka, dziwnym trafem zawsze obecna w tego typu wsi. Sceptyk spojrzał na nich z mieszaniną rezygnacji i bezsilnej wściekłości. O tak. Ciemnota i zabobon to nie są przeciwnicy, których można zmiażdżyć kolbą lub przebić bagnetem. Z jednej odciętej głowy wyrastają trzy nowe, plujące innym, często jeszcze bardziej zjadliwym jadem.
- No dobra, szambo – Folkmetalowiec podszedł do Sceptyka, który znajdował się na granicy niebezpiecznej mieszaniny gniewu i bezsilności – Ale jak wyjaśnisz, że szambo wybuchło?
– Ten wasz tynkarz kafelkarz zamurował wentylację a odpływ innymi otworami był niemożliwy, mieliście hermetyczne drzwi. Gdy gaz wybuchł, łazienka zadziałała jak komora prochowa. Jedyne wyście było przez…
- … niezamontowany sedes – dokończył Folkmetalowiec, olśniony nagłym rozwiązaniem.
- Nie inaczej. Co gęste spadło na dno, jednak ciśnienie gazów nigdy nie wybranego szamba było gigantyczne, reakcja łańcuchowa rozeszła się po całym układzie. Jedyne ujście znalazło akurat przy pokrywie, musi być, że nieszczęśliwie pod stopami wodza trolli, zabierając go w ten przesrany sposób do Valhalli.
Folkmetalowiec milczał. Sceptyk prawdziwie mu zaimponował znajomością balistyki sanitarnej.
- Sądzisz, że śmierć od pokrywy szamba pozwala odejść do Valhalli?
- W sumie nie wiem – mruknął Sceptyk – To gówniany sposób na śmierć – mówił, ale oczy miał utkwione w tłum, który kompletnie nie wykazał zainteresowania naukowymi podstawami szabianego cudu. Jedynym pożytkiem z całej historii była szybka zmiana nazwy miejscowości z „Kałozdroje” na „Szambony”. Była nawet krótka wymiana uprzejmości na sztachety i pięści między zwolennikami nazwy „Szambony” oraz „Szambozdroje”. Po rozstrzygnięciu sporu sołtys przyjął dumny tytuł szambelana.
***

- Czego ty się w zasadzie spodziewałeś – spytał Folkmetalowiec, gdy szli w stronę leniej posiadłości van der Schnitzlów, wspaniałego pałacyku pośród lasów. Z całej zadymy w Szambonach wyniknęła jedna korzyść – na słupie ogłoszeniowym, oprócz kilku zadań wiedźmińskich i ofercie zamiany siekierki na kijek znaleźli także informację o poszukiwanym tynkarzu-kafelkarzu do remontu łazienki w letniej posiadłości. Oczywiste, że zawzięcie ścigany majster musi w końcu gdzieś zarobić na chleb.
- Dokładnie tego, co osiągnąłem – odparł zagadkowo Sceptyk – Zamiast wierzyć w cudowny gejzer, wierzą w szambo, które wybiło w strategicznym momencie.
- Wierzą, że szambo wybiło na skutek nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności będącego boską interwencją. Zmieniły się tylko kostiumy, treść pozostała ta sama.
- Wręcz przeciwnie – Sceptyk nie dawał się zbić Folkmetalowcowi z pantałyku – Wiara w nagłą erupcję gównogejzera jest ciemnotą. A szambo może wybić nawet w najlepszej dzielnicy. Spory, czy nastąpiło to z bożej inspiracji już mnie nie interesują. - Sceptyk powiódł ręką po chmurnych szczytach osłaniających dolinę – Żaden matoł mi nie wmówi, że powstało to krócej niż w tydzień. Ale w istnienie jakiejś wyższej inteligencji, która zaprojektowała to w ramach przemyślanego planu jestem w stanie uwierzyć. Czujesz różnicę?
- Czuję – odparł Folkmetalowiec – Strasznie naiwny jesteś, jeśli wierzysz, że uda ci się pokonać ciemnotę dzięki agresji i edukacji. Idioci są sprytniejsi.
-Zawsze lepiej być naiwnym idealistą niż cynicznym sukinsynem.
Folkmetalowiec nie odpowiedział.
***

Hrabia Heinrich von Schnietzel od rana zmagał się z bólem głowy. Najpierw stajenny poinformował go, że kupiony tydzień temu koń wyścigowy bez diety opartej na suszonych figach odmawia biegania i leży w swoim boksie głośno pierdząc. Żona, której mimo pozycji i władzy pozostawał wierny, od dwóch tygodni cierpiała na migrenę, która oczywiście nie przeszkadzała jej prowadzić bogatego życia towarzyskiego, ciągać go na bale z nadętymi bufonami z uniwersytetów i przewalać połowy skarbca na cele dobroczynne „Bo żona van der Hooia dała tyle to i my musimy!”.
I jeszcze ta pieprzona łazienka. Po raz kolejny cień van der Hooia unosi się nad jego nieszczęściami. Spłuczka pękła, przez co woda wyciekała na podłogę, ciekła po stropie i pokrywała grzybem sufit piwnicy, gdzie przechowywane były kroniki rodu von Shnietzel. Znowu, niby nic, ale kochana małżonka wymusiła nie dalej jak pół roku temu spłuczkę podtynkową „bo przecież skoro u van der Hooiów może być, to czemu mamy być gorsi?”. No ale skoro żona chce, żona ma.
Najęty specjalista nie wzbudzał poderzeń, tyle, że od dłuższego czasu musiał być w drodze. Schudł znacznie, na poczęstunek rzucił się jak chart na kulawego królika. Gdy się już jednak posilił, rozpruł ścianę i fachowym okiem obejrzał wnętrze spłuczki.
Heinrich von Schnietzel nie pamiętał, jak do jego łazienki weszło dwóch uzbrojonych łobuzów. Pierwszy w charakterystycznym inkwizytorskim płaszczu, z parszywą, zaciętą mordą, i drugi, po runach na skórzni znać, że folkmetaowiec.
- O panie… - zaczął majster, gdy już dobrał się do rury odpływowej – Kto to panu tak…
Urwał, gdy poczuł na grdyce zimny jak dotyk śmierci sztych miecza folkmetalowca
- Ty już nigdzie – Folkmetalowiec trzymał tę grę słów na sam koniec – nie spierdolisz!

Podobało się? Polub bloga na Facebooku!




Komentarze

  1. Wspaniałe! Rzadko kiedy coś mnie rozśmiesza do tego stopnia jak ten tekst, a ponadto, że jest do doskonała rozrywka, tekst jest również doskonale zredagowany i napisany w bardzo interesujący sposób.. Mam szczerą nadzieję, że pojawi się kontynuacja przygód Folkmetalowca. Oby tak dalej!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za opinię. Wcześniejszy tekst para-opowiadaniowy można przeczytać tutaj: http://folkmetalowiec.blogspot.com/2014/10/ego-fall-duguilang-miao-byc-tak-pieknie.html

      Usuń
  2. Odpaliłem google i myślałem, że mnie rozniesie od niektórych blogów, a tu proszę takie cacko. Konkretnie, przejrzyście i z dbałością o estetykę, to lubię!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty