Folkmetalowiec: Serca z karton-gipsu
Wiatr
smutno zawył między wybitymi oknami w blankach by po chwili
zaszumieć w pokrzywach i liściach łopianu. Poszarzałe od wilgoci
cegły czerwieniły się w promieniach zachodzącego słońca.
Długie cienie sięgały powykręcanymi palcami na gołe ściany zrujnowanej strażnicy, która na ten wieczór stała się domem dwóch podróżnych.
Długie cienie sięgały powykręcanymi palcami na gołe ściany zrujnowanej strażnicy, która na ten wieczór stała się domem dwóch podróżnych.
Folkmetalowiec
zamieszał w garnku strawę, która groźnie zabulgotała, wciągając
w swe czeluści kilka suszonych grzybów. Uważnie obserwował
towarzysza. Wysoki i żylasty, gdy zrzucił rękawice ukazał
paskudne blizny po oparzeniach. Skórzany, wzmacniany kolczugą
kaftan skrzypiał, kapelusz leżał obok na tobołku. Wypisz wymaluj,
łowca czarownic, inkwizytor lub inszy fanatyk, który zasłoniwszy
twarz chustą rozpala stosy i goni jak tylko poczuje swąd herezji.
-
Co was przywiało na to zadupie? - spytał przewracając kijem
piekące się podpłomyki – Znać po ubiorze, żeście
Folkmetalowiec. Tropicie jakiego technomuła? A może hiphop wam
uciekł?
-
Tym razem prywata i zemsta – odparł Folkmetalowiec, bo i po cóż
kryć się – Tynkarz kafelkarz, złota rączka, pies go trącał. A
wy? Jakaś czarownica? Wiedźma? Nastoletni cwaniak, który pomalował
się na czarno i po klasztorach grasuje udając inkuba-dupczyciela?
-
Czy ja wyglądam na inkwizytora?
-Tak.
A nie jesteście?
-Nie,
jestem sceptykiem – odparł tonem wskazującym, że tym razem
światopogląd i funkcja idą w parze – A tropię nie jakąś Bogu
ducha winną wdowę z brodawką na nosie, tylko wyjątkowo osobliwy
cud, jaki zdarzył się w okolicy.
-
Oświećcie mnie.
-
Banda trolli grasowała, chrześcijan męczyła, wsie napadała,
krowy dupczyła i transporty wódki okradała. Aż pewnego dnia
mieszkańcy zabarykadowali się w największej chacie i pozostało im
się tylko modlić. No i szlag trafił szefa trolli a wraz z nim
morale i bitność całej bandy.
-
Piorun z jasnego nieba? Samozapłon? Nagła apopleksja? - dopytywał
Folkmetalowiec grzebiąc drewnianą łyżką w gulaszu.
-
A gdzie tam. Gejzer gówna - Folkmetalowiec zakrztusił się - No
właśnie taki gówniany cud uratował wieś, która teraz nazwę na
Kałozdroje zmienia, wcześniej się Dziurawców zwała. Przyjdę i
dowiem się, który to Bóg sobie takie cuda-heheszki wyprawia. Albo
i jakie inne siły za tym stoją – mówił z coraz bardziej
złowrogim wyrazem twarzy – A wam czym podpadł ten
tynkarz-kafelkarz, że go aż po granicę Kałozdrojów ścigacie?
-
Długa historia
-
Wieczór młody, a ja tu gdzieś mam antałek…
***
-
O panie, kto to panu tak spierdolił… - majster rozejrzał się po
łazience fachowym okiem oceniając kąty dalekie od prostego.
-
Nie wiem, to po poprzednim właścicielu – odparł Folkmetalowiec.
Dość już miał dyskusji, marzył o zimnym piwku gdzieś na
kanapie. Łazienka faktycznie wyglądała jakby ktoś w głębokim
PRL miał ochotę zbudować Wersal z budżetem co najwyżej na
Międzyzdroje. Kolor był różowy a dodatki ze sztucznych,
plastikowych koronek. Na szczęście nowe kafelki, armatura i szafki
czekały w sąsiednim pokoju aż majster je poskłada w nowoczesny
salon kąpielowy z wanną, sedesem i piecykiem gazowym z atestem.
-
Ja to panu powiem, że na ściany to tony kleju pójdą – mówił
majster fachowo drapiąc się po dupsku – Walnąłbym płytę
karton-gips, ubytki na metrażu będą, ale co pana zbawi pół
centymetra z każdej strony. A proste to będzie i gładkie jak Keira
Nightley pod stanikiem.
-
Rób pan jak uważasz, ma być dobrze – sapnął Folkmetalowiec –
Tutaj, między wannę a ścianę walnie pan zlew z szafką, a tam –
Folkmetalowiec wskazał ścianę – Idzie junkers, w poniedziałek
przyjdzie gazownik.
-
A glejt od kominiarza jest?
-
Wiadomo – odparł Folkmetalowiec i mimochodem spojrzał na kratkę
wentylacyjną nad sedesem. W tym niewielkim otworze leżała cała
nadzieja na wypadek rozszczelnienia się instalacji gazowej lub
ulatniania czadu.
-
No to panie inwestor – majster zwrócił się bezpośrednio -
Jeszcze jakieś uwagi lub zażalenia?
-
Szafka ma wejść, wanna ma wejść, kibel ma wejść. Tyle.
-
Będzie pan zadowolony – uśmiechnął się majster, co napełniło
Folkmetalowca złymi przeczuciami
***
Niebo
przeszło z ciepłego różu zachodzącego słońca w aksamitny
granat nabijany ćwiekami gwiazd. Rozpalone w starym, dziurawym
kociołku ognisko pozwalało się rozgrzać i nie zdradzało z
daleka, że zrujnowana strażnica stała się czyimś domem na jeden
wieczór. Żeliwo zatrzyma ciepło na całą noc, sporo szczęścia,
że leżał tutaj taki zapomniany, stary garniec i pozwala zamaskować
ogień oraz ogrzać kości.
-Płyty
karton-gips zamiast zwykłego gładzenia? Musiały być cholernie
krzywe, te twoje ściany – sceptyk pociągnął kolejny łyk z
antałka, charknął i splunął w ognisko. Nasycona palanką
plwocina zajęła się zielonym ogniem
-
Ano krzywe jak zęby Vanessy Paradis – mruknął Folkmetalowiec.
Zimno zaczynało coraz mocniej dobierać się do kości, przenikało
wąskimi szpilkami przez przeszywanicę. Zdradziecka pogoda, cały
dzień słońce, by wieczorem para od chłodu z pyska leciała.
-
I co dalej? Czym ci ten mistrz gładzenia podpadł?
-Przyszedłem
tydzień później i wszystko cycuś-glancuś. Kafelki prosto,
podłoga prosto, kibelek jeszcze nie zamontowany, ale już gotowy.
Szafka jest. No ale wanna….
***
Folkmetalowiec
był zadowolony. Hasło reklamowe „może nie najtaniej, ale daje
radę” oddawało sedno sprawy. Ściany faktycznie były idealnie
pionowe, kafelki wyfugowane a armatura zamontowana. Oparł się o
ciężkie, stalowe drzwi osadzone w pancernej ościeżnicy. Poprzedni
właściciel strasznie się bał, że cały dom słyszy, jak puszcza
bąki, więc wstawił między łazienką a resztą mieszkania
pancerne, dźwięko- i gazoszczelne drzwi. Na wypadek szturmu
antyterrorystów i bombardowania granatami z gazem łzawiącym można
się bezpiecznie schować do łazienki.
Tak
czy siak, nawet po najgrubszym posiedzeniu nie śmierdzi. Z tym, że
kominarz kręci nosem, ale wbitkę, że przewody wentylacyjne
działają dał.
-No
i pięknie – pochwalił Folkmetalowiec – To jeszcze tylko wanna…
-
Wanna nie wchodzi – burknął budowlaniec.
-
Jak to nie wchodzi? - krew walnęła do głowy Folkmetalowca, ręka
świerzbiła, by zalutować majstrowi prosto w łeb. Oczami wyobraźni
widział pękający nos, uszami ducha słyszał trzask kości.
-
No bo pan inwestor chciał karton-gips...
-
Ja mówiłem, że ma być dobrze, a nie, że ma być karton gips do
jasnej cholery! - rzucał się inwestor po brudnej jeszcze od fugi
podłodze. - A dobrze, to znaczy, że wchodzi i szafka i kibelek i
wanna!
-No
to mamy 60 procent planu….
-Ma
być sto! – warknął Folkmetalowiec – We wtorek przychodzi
gazownik i montuje piecyk. Zaprawdę, biada ci, jeśli nie będzie
wszystko błysk!
-A
co, pan inwestor poszczuje mnie druidami? Diaboła wezwie? -
budowlaniec zaśmiał się trzęsąc brzuchem pod obcisłym
podkoszulkiem z napisem „Adadas”.
-Kogo
interesują druidzi – tym razem to Folkmetalowiec się uśmiechnął
– Jak do wtorku nie będzie wszystko malina, to podpytam w urzędzie
skarbowym, czy fakturki się aby zgadzają.
***
Sceptyk
pociągną głęboki łyk z antałka, charknął i splunął.
Trucizna pali wnętrzności, gębę wykrzywia.
-
No to pojechałeś – sapnął.
-
Co mam się pieprzyć.
-
Ten twój mistrz kafelków to jak na razie zaledwie idiota –
stwierdził sceptyk z nutką zawodu w głosie – Opłaca ci się
ścigać go w samo serce takiej głuszy? W ogóle, zdążył z tym
remontem?
-
Zdążył aż pył tynkowy leciał.
-
A gazownik, przyszedł?
-
Przyszedł. No i tu dochodzimy do sedna sprawy.
***
-
Pan to nie ma się czego bać, piecyk nówka funkiel, niemiecki, wie
pan, bezpieczny jak w majtasach prezydentowej – mówił gazownik,
człowiek o aparycji wielkiego połcia słoniny i równie imponującym
nazwisku Bączygniew Jeży. Był to typ człowieka, na którego w
podstawówce koledzy wołali „salceson”.
-
Widziałem w internecie ze cztery stówy tańsze niż u pana –
Folkmetalowiec wciąż nie mógł się pozbierać po widoku faktury
za piecyk wraz z montażem.
-A
bo wie pan, na śląsku to gaz koksowniczy. A tutaj jest ziemny.
Dlatego tam taniej pan kupi, ale przezbrojenie, hoho! - żachnął
się – To panie całe oszczędności zeżre.
-
A nie wybuchnie ten gaz ziemny? Przecież się słyszy.
-
No ja panu mówię, wentylacja jest, glejt od kominiarza jest?
-
Jest.
-
No i widzi pan, bo gaz ziemny to w górę leci, wybuchają te na
propan butan. Zresztą, pokażę panu sztuczkę – powiedział
gazownik, po czym odkręcił zawór kończący rurę. Natychmiast
czuć było mocny zapach gazu. Gazownik wyprowadził Folkmetalowca z
pomieszczenia i włączył stoper.
-
Pięć minut gaz z rury będzie leciał.
-
Przecież zrobi się tam aż gęsto!
-
Jakie tam gęsto! - ponownie żachnął się gazownik – Wszystko
wentylacją wyleci! Gaz ziemny lżejszy jest od powietrza!
Czekali.
Folkmetalowiec z duszą na ramieniu a gazownik z uśmiechem na
ustach. Gdy w końcu telefon zapiszczał, że minęło pięć minut,
gazownik wszedł do łazienki. Folkmetalowiec wyraźnie czuł
charakterystyczny, ostry zapach gazu. Tymczasem Bączygniew Jerzy
sięgnął po paczkę papierosów i zapalniczkę.
-
To mój popisowy numer, od dwudziestu bez mała lat go prezentuję
klientom – gazownik był w wyśmienitym humorze – Gaz od pięciu
minut leci, a my wchodzimy jak gdyby nigdy nic i zapalam papierosa
Folkmetalowiec
słuchał go jednym uchem, cały czas wpatrując się w kratkę
wentylacji nad zlewem.
Zaraz,
cholera, jak to nad zlewem?
***
-
Wielkie nieba… - Sceptyk sapnął – Pierdolnęło?
-
Rozpętało się piekło. W życiu czegoś takiego nie widziałem –
Folkmetalowiec patrzył w ogień z nieobecnym wyrazem twarzy. -
Ściana ognia, kafelki na kartongipsie w pył, armatura poszła w
ogniste, ostre jak brzytwy odłamki. Po łazience kompletna ruina.
-Jakim
cudem przeżyłeś?
-
Skilowałem znak Elu – odparł Folkmetalowiec.
-
A gazownik?
-
No cóż… on nie skilował.
Sceptyk
jednak nie słyszał odpowiedzi. Jego osłabiony palanką umysł,
zmęczony po całym dniu jazdy wierzchem, nagle wskoczył na
najwyższe obroty. Kawałki układanki przestawiały się jak
posadzka w starożytnej świątyni, poszczególne, rozsypane elementy
układały w całość. Szeptał co chwilę urywane kawałki zdań.
-
Ściany stoją?
-
Osmalone ale stoją.
-
Drzwi?
-
Nienaruszone – odparł Folkmetalowiec.
-
Bogowie północy i południa – Sceptyk momentalnie wytrzeźwiał –
Folkmetalowcze, na koń! Właśnie chyba coś zrozumiałem!
***
Dotarli
do Kałozdrojów krótko po świcie, nieomal zabiwszy wierzchowce.
Ledwo żywe ze zmęczenia dostały owies i najlepsze miejsce w
karczemnej stajni. Sceptyk rzucił tylko garść monet w stronę
karczmarza i jak z procy wystrzelony pognał w stronę tłumu
śpiewającego nabożne pieśni. Przeciskał się przez ludzi
rozdając kuksańce i odpychając stare baby jakby były workami
paszy.
-
Z drogi, do jasnej cholery! - wrzeszczał. Folkmetalowiec, po raz
kolejny pełen złych przeczuć, szedł przesieką w tłumie. W ciągu
wieczoru wspólnego picia mocnej wódki oraz szaleńczej pogoni za
dziwnym przypływem zrozumienia Folkmetalowiec pojął, że sceptyk i
inkwizytor to dwie strony tej samej monety. Jeden wierzył, że
ludzie przestaną być ciemni, gdy uda się spalić wszystkie
czarownice. Drugi uważał, że gdy ludzie przestaną wierzyć w
czarownice, te same wymrą. Jeden i drugi był naiwny. Ciemnota i
zabobon, nawet najwytrwalej zwalczane, przyjmowały nowe formy, jak
hydra, której głowy odrastały, jak pleśń, przenoszona z jednego
mieszkania do innego w starych książkach i przeżartych tyłach
szaf. Ludzie mogą rozbijać atomy i leczyć raka terapiami
genetycznymi, a kretynizm i ciemnota znajdą nowe formy, odrodzą się
jeszcze silniejsze i jeszcze potężniejsze niż kiedykolwiek
wcześniej. Dlatego jedni i drudzy, choć tępią ludzką ciemnotę,
skazani są na porażkę.
Sceptyk
dotarł w końcu do prowizorycznej kapliczki i rozgonił kopniakami
modlących się. Tłum zaszemrał gniewnie, kilku chłopów z
kłonicami, widłami i pochodniami wyszło, by zrobić porządek. Oto
fanatyzm napotyka ciemnotę. Sceptyk jednak się nie cackał, W
jednej chwili grupa chłopów zajrzała w wylot muszkietu, rurę tak
grubą, że zaraz wyjedzie z niej pieprzony parowóz. Nad wylotem
przypominającym tunel sterczał długi jak przedramię, wąski
bagnet przypominający żądło.
-
No śmiało obrońcy wiary - warknął Sceptyk – Drobnymi
siekańcami nabiłem, jak któremu w mordę wypalę, to mu do kości
z mięsa czaszkę obiorą.
Chłopi
zaszemrali ponownie. Jeden, ryży wyrostek z okutą pałką w dłoni
podszedł. Zawsze się taki znajdzie, zbyt głupi albo zbyt pewny
siebie. Sceptyk uderzył jak wąż z trawy, chłop po chwili leżał
trzymając się za krwawiącą twarz. Nie wypalił, rąbnął kolbą
na odlew.
-
Ostatnie ostrzeżenie. Zrozumieli?
Folkmetalowiec
znał odpowiedź. Zrozumieli. Aż za dobrze zrozumieli. Oto kolejna
wieś, gdzie dwóch przybyszów będą żegnały przekleństwa i
złorzeczenia. Sceptyk tymczasem opuścił broń i wszedł do
kapliczki jakby była wychodkiem, podobnie zresztą śmierdziała.
Sceptykowi wystarczyło tylko kilka chwil oglądania wylotu gejzera.
-
No i oczywiste, psia wasza mać, zabobonni idioci! - wydarł się
sceptyk – Który to widział ten cud na własne oczy?
Z
tłumu, mocno niepewny, wyszedł mężczyzna, na oko po
pięćdziesiątce. Miał jasne włosy ostrzyżone pod garnkiem i
bladoniebieskie, bezmyślne spojrzenie wioskowego filozofa.
-
Ano ja.
-
I co widziałeś?
-
Że, panie, gejzer gówna nagle wystrzelił, śmierdziało jak z
wychodka aż trolle pouciekały,
-
Wybuchał potem gejzer? – Sceptyk drążył
-
Ano nie.
-
A chociaż do dziury zajrzałeś?
-
Ano nie – przyznał po chwili, drapiąc się po głowie by pobudzić
procesy myślowe, najwyraźniej z umiarkowanym skutkiem.
-
A ktokolwiek zajrzał? - Sceptyk zwrócił się do tłumu. Chłopi
rozglądali się po sobie, faceci dłubali nogą w ziemi, spluwali
lub patrzyli w niebo, kobiety nagle odkryły oszałamiającą urodę
czubków swoich butów.
-
No nie – padła w końcu odpowiedź sołtysa, łysego grubasa w
baranicy. - To, panie, strach, że znowu wywali i łeb ciekawskiemu
urwie.
-
Straszni z was grzesznicy, mości sołtysie, że się gównianego
gejzera trolobójcy boicie – warknął pod nosem Sceptyk i
kontynuował już głośniej - Jakbyście zajrzeli, bando ciemniaków
– „zaiste, dyplomata” pomyślał Folkmetalowiec. - To może
byście zauważyli, że to żaden gejzer, jeno zwykłe szambo!
-
Jak to szambo? – zdziwił się Folkmetalowiec, który co prawda nie
wierzył w boskość fekalnej interwencji, wciąż jednak przekonany
był o naturalnym, kompostowym pochodzeniu fenomenu.
-
A który gejzer ma wybetonowane ściany? - spytał retorycznie
Sceptyk. Ludzie szemrali, a kierunek ich myślenia zdecydowanie
oscylował w stronę ciemnoty, niż oświecenia.
-
Wybuchowe to szambo. Jak gejzer. – zauważył z ironią lokalny
cwaniak, syn młynarza.
-
Bohaterskie szambo! - dodał natychmiast wykidajło z pobliskiej
knajpy z ambicjami na stróża porządku.
-
Błogosławiony, kto się boi szamba! – zanuciła babuszka-dewotka,
dziwnym trafem zawsze obecna w tego typu wsi. Sceptyk spojrzał na
nich z mieszaniną rezygnacji i bezsilnej wściekłości. O tak.
Ciemnota i zabobon to nie są przeciwnicy, których można zmiażdżyć
kolbą lub przebić bagnetem. Z jednej odciętej głowy wyrastają
trzy nowe, plujące innym, często jeszcze bardziej zjadliwym jadem.
-
No dobra, szambo – Folkmetalowiec podszedł do Sceptyka, który
znajdował się na granicy niebezpiecznej mieszaniny gniewu i
bezsilności – Ale jak wyjaśnisz, że szambo wybuchło?
–
Ten wasz tynkarz kafelkarz zamurował wentylację a odpływ innymi
otworami był niemożliwy, mieliście hermetyczne drzwi. Gdy gaz
wybuchł, łazienka zadziałała jak komora prochowa. Jedyne wyście
było przez…
-
… niezamontowany sedes – dokończył Folkmetalowiec, olśniony
nagłym rozwiązaniem.
-
Nie inaczej. Co gęste spadło na dno, jednak ciśnienie gazów nigdy
nie wybranego szamba było gigantyczne, reakcja łańcuchowa rozeszła
się po całym układzie. Jedyne ujście znalazło akurat przy
pokrywie, musi być, że nieszczęśliwie pod stopami wodza trolli,
zabierając go w ten przesrany sposób do Valhalli.
Folkmetalowiec
milczał. Sceptyk prawdziwie mu zaimponował znajomością balistyki
sanitarnej.
-
Sądzisz, że śmierć od pokrywy szamba pozwala odejść do
Valhalli?
-
W sumie nie wiem – mruknął Sceptyk – To gówniany sposób na
śmierć – mówił, ale oczy miał utkwione w tłum, który
kompletnie nie wykazał zainteresowania naukowymi podstawami
szabianego cudu. Jedynym pożytkiem z całej historii była szybka
zmiana nazwy miejscowości z „Kałozdroje” na „Szambony”.
Była nawet krótka wymiana uprzejmości na sztachety i pięści
między zwolennikami nazwy „Szambony” oraz „Szambozdroje”. Po
rozstrzygnięciu sporu sołtys przyjął dumny tytuł szambelana.
***
-
Czego ty się w zasadzie spodziewałeś – spytał Folkmetalowiec,
gdy szli w stronę leniej posiadłości van der Schnitzlów,
wspaniałego pałacyku pośród lasów. Z całej zadymy w Szambonach
wyniknęła jedna korzyść – na słupie ogłoszeniowym, oprócz
kilku zadań wiedźmińskich i ofercie zamiany siekierki na kijek
znaleźli także informację o poszukiwanym tynkarzu-kafelkarzu do
remontu łazienki w letniej posiadłości. Oczywiste, że zawzięcie
ścigany majster musi w końcu gdzieś zarobić na chleb.
-
Dokładnie tego, co osiągnąłem – odparł zagadkowo Sceptyk –
Zamiast wierzyć w cudowny gejzer, wierzą w szambo, które wybiło w
strategicznym momencie.
-
Wierzą, że szambo wybiło na skutek nieprawdopodobnego zbiegu
okoliczności będącego boską interwencją. Zmieniły się tylko
kostiumy, treść pozostała ta sama.
-
Wręcz przeciwnie – Sceptyk nie dawał się zbić Folkmetalowcowi z
pantałyku – Wiara w nagłą erupcję gównogejzera jest ciemnotą.
A szambo może wybić nawet w najlepszej dzielnicy. Spory, czy
nastąpiło to z bożej inspiracji już mnie nie interesują. -
Sceptyk powiódł ręką po chmurnych szczytach osłaniających
dolinę – Żaden matoł mi nie wmówi, że powstało to krócej niż
w tydzień. Ale w istnienie jakiejś wyższej inteligencji, która
zaprojektowała to w ramach przemyślanego planu jestem w stanie
uwierzyć. Czujesz różnicę?
-
Czuję – odparł Folkmetalowiec – Strasznie naiwny jesteś, jeśli
wierzysz, że uda ci się pokonać ciemnotę dzięki agresji i
edukacji. Idioci są sprytniejsi.
-Zawsze
lepiej być naiwnym idealistą niż cynicznym sukinsynem.
Folkmetalowiec
nie odpowiedział.
***
Hrabia
Heinrich von Schnietzel od rana zmagał się z bólem głowy.
Najpierw stajenny poinformował go, że kupiony tydzień temu koń
wyścigowy bez diety opartej na suszonych figach odmawia biegania i
leży w swoim boksie głośno pierdząc. Żona, której mimo pozycji
i władzy pozostawał wierny, od dwóch tygodni cierpiała na
migrenę, która oczywiście nie przeszkadzała jej prowadzić
bogatego życia towarzyskiego, ciągać go na bale z nadętymi
bufonami z uniwersytetów i przewalać połowy skarbca na cele
dobroczynne „Bo żona van der Hooia dała tyle to i my musimy!”.
I
jeszcze ta pieprzona łazienka. Po raz kolejny cień van der Hooia
unosi się nad jego nieszczęściami. Spłuczka pękła, przez co
woda wyciekała na podłogę, ciekła po stropie i pokrywała grzybem
sufit piwnicy, gdzie przechowywane były kroniki rodu von Shnietzel.
Znowu, niby nic, ale kochana małżonka wymusiła nie dalej jak pół
roku temu spłuczkę podtynkową „bo przecież skoro u van der
Hooiów może być, to czemu mamy być gorsi?”. No ale skoro żona
chce, żona ma.
Najęty
specjalista nie wzbudzał poderzeń, tyle, że od dłuższego czasu
musiał być w drodze. Schudł znacznie, na poczęstunek rzucił się
jak chart na kulawego królika. Gdy się już jednak posilił,
rozpruł ścianę i fachowym okiem obejrzał wnętrze spłuczki.
Heinrich
von Schnietzel nie pamiętał, jak do jego łazienki weszło dwóch
uzbrojonych łobuzów. Pierwszy w charakterystycznym inkwizytorskim
płaszczu, z parszywą, zaciętą mordą, i drugi, po runach na
skórzni znać, że folkmetaowiec.
-
O panie… - zaczął majster, gdy już dobrał się do rury
odpływowej – Kto to panu tak…
Urwał,
gdy poczuł na grdyce zimny jak dotyk śmierci sztych miecza
folkmetalowca
-
Ty już nigdzie – Folkmetalowiec trzymał tę grę słów na sam
koniec – nie spierdolisz!
Wspaniałe! Rzadko kiedy coś mnie rozśmiesza do tego stopnia jak ten tekst, a ponadto, że jest do doskonała rozrywka, tekst jest również doskonale zredagowany i napisany w bardzo interesujący sposób.. Mam szczerą nadzieję, że pojawi się kontynuacja przygód Folkmetalowca. Oby tak dalej!
OdpowiedzUsuńDzięki za opinię. Wcześniejszy tekst para-opowiadaniowy można przeczytać tutaj: http://folkmetalowiec.blogspot.com/2014/10/ego-fall-duguilang-miao-byc-tak-pieknie.html
UsuńOdpaliłem google i myślałem, że mnie rozniesie od niektórych blogów, a tu proszę takie cacko. Konkretnie, przejrzyście i z dbałością o estetykę, to lubię!
OdpowiedzUsuń