Eluveitie – Evocation II Pantheon – Folkmetalowiec zaskoczony

W języku angielskim istnieje pojęcie „hype”, które można przetłumaczyć jako „szum”, „nakręcanie się” albo „gorączka oczekiwania”. Jego dobrą miarą jest aktywność fanów w mediach społecznościowych, na przykład na blogach.

Gdy po opublikowaniu jednego utworu z płyty połowa internetu sika po nogach z zachwytu, znaczy to, że hype’u jest sporo. Wiem co mówię, sam ten hype współtworzyłem, rozgrzany do czerwoności teledyskami do „Epony” oraz „Lvgvs”.

U samego źródła 

Zespół przed wydaniem tego krążka przeszedł spore zmiany osobowe, spośród których największą było odejście grającej na lirze korbowej oraz śpiewającej Anny Murphy. Zastąpiły ją, ramię w ramię, Michalina Malisz na lirze korbowej oraz Fabienne Erni na wokalu.

W tak zmienionym składzie zespół rzucił się na nagrywanie płyty Evocation II. Odważnie, wręcz szaleńczo – Evocation I było świetnym albumem o unikatowym klimacie piękna podszytego grozą. Już sam wstęp zapowiadał, że „ „nie będzie to łamanie kości ani rozdzieranie ciała, lecz utrata poczytalności, po jednym tylko spojrzeniu” (Sacrapos – At first glance, tłumaczenie moje).


Reklama, czyli postaw mi piwo

Evocation II zapowiadany był od lat, jednak na zapowiedziach się kończyło. A teraz miał nadejść. Dodatkowo Eluveitie od jakiegoś czasu nie kręci teledysków do najlepszych kawałków na płycie. Przykładem niech będzie moim zdaniem świetny album „Origins”, z którego na teledysk wybrano co najwyżej średniego „Kinga” gdzie zespół się po prostu gibał z prawa na lewa. Drugim wideo było „Call of the Moutains” z dzióbkiem Anny Murphy na pierwszym planie i manierą Eurowizji. Tymczasem Celtos, jeden z większych sztosów na płycie, okazał się niegodny sfilmowania.

Jeśli znowu zamiast wybrać na teledyski najlepsze utwory na płycie wybrali jakąś słabiznę, krążek zapowiadał się jako objawienie.

At first glance

Miałem rację – album się tak zapowiadał. W teledyskach Epona oraz Lvgvs Fabienne zaprezentowała, że ma znacznie więcej charyzmy niż Anna Murphy i kamera ją uwielbia. Swoim głosem operowała znacznie bardziej zmysłowo niż poprzedniczka, ma milszą dla (mojego) ucha barwę, potrafi swoim śpiewem uwodzić.

Problem w tym, że reszta płyty jest kompletną pomyłką. Na każdym albumie stanowiącym całość narracyjną potrzebne są utwory-przerywniki. W tym przypadku poza wspomnianymi Lvgvs i Eponą cały krążek to jeden wielki przerywnik.

Utworów jest 18, niektóre bardziej senne, inne w klimacie irlandzkiej potupajki. Przy takim Grannos całkiem nieźle się popija Guinnessa. Tyle, że te utwory nie wznoszą się wyżej, niż tło w knajpie, względnie w jakimś niezłym, komputerowym RPG.

Porażka wokalistki

O zaletach Fabienne już napisałem. Problem tego albumu leży w fakcie, że najwyraźniej zużyła swój power na te dwa utwory. W innych utworach zdaje się przygaszona i wystraszona. Kruchy, gotycki anioł otoczony surową bryłą metalu.
Jasne, w gothic metalu to się sprawdza, taka Sharon den Adel z Within Temptation na tej estetyce budowała w zasadzie wszystkie utwory.

Ale ten album jest AKUSTYCZNY! Surowe gmaszysko więżące anioła utkane jest z wikliny i drewna. Głos wokalistki powinien być tu parowozem ciągnącym każdy utwór, buchającym na wszystkie strony mocą. Tym bardziej, że nie musi się zmagać z brzmieniem gitar elektrycznych i elektronicznych efektów chórów. Zamiast tego jest w centrum uwagi, jedynie podkreślany delikatnym zaśpiewem liry korbowej.

I co? I nic. Fabienne nie jest w stanie zbudować tego klimatu. Nie uniosła tej płyty, co szczególnie widać w utworze Catvrix, gdy wokal przejął Chirigel.


Wrażenie jest takie, że nagle lider wziął całą płytę za mordę i kilka razy trzasnął jej łbem w ścianę. Nareszcie coś się wydarzyło! Jakaś krew, jakieś flaki, jakieś szaleństwo, zamiast drzemki w knajpie nad ciepłym, rozgazowanym piwem. Odgrzewany kotlet Jestem w stanie wybaczyć wiele rzeczy w metalu, ale najbardziej nie cierpię wtórności.

W tym przypadku na płycie mamy przynajmniej dwa nadpsute kotlety. Pierwszym jest Ogmios, czyli stare dobre Tri Martolod. Po raz już bodaj trzeci w ich wykonaniu. Inis Mona zaorała słuchaczy, Celtos poprawił lewym sierpowym. Ale Ogmios uderza w estetykę popu a aranżacja jest bliźniaczo podobna, pachnąca wręcz plagiatem wobec utworu Tri Martolod w wykonaniu Nolwenn Leroy. W starciu z nią Eluveitie przegrywa podwójnie – warstwa muzyczna jest bliźniaczo podobna, za to francuska wokalistka ma ciekawszy i mocniejszy głos, obnażający słabość wykonania Fabienne.

Z kolei Antvmnos to stare dobre Scarborough Fair. Cudnie. Do kompletu metalowej sztampy brakuje tylko Herr Mannelig. Eluveitie to nie zespół, od którego oczekuję świeżości. Pokazali, że stać ich na interesujące aranżacje i nadanie starym kompozycjom nowych pazurów. Ale nie w tym przypadku.

Tego miałem nie pisać

Długo zbierałem się do tej recenzji. Muszę jednak to napisać wyraźnie – ta płyta jest słaba. Jest nudna, senna i wtórna. Jako debiut jakiegoś zespołu folkowego spod Sieradza byłaby świetna. Ale to jest płyta Eluveitie, niezatapialnego pancernika folkmetalu, parowozu, który rozbujał ten gatunek. W tym kontekście ten krążek to rażąca pomyłka. I właśnie tym mnie zaskoczył najbardziej.


Podobało się? Polub bloga na Facebooku!



Komentarze

Popularne posty