Black Velvet Band - Pożoga, czy raczej pogorzelisko
Wokół
recenzji „Pożogi” od Black Velvet Band chodziłem jak pies wokół
wyjątkowo kolczastego jeża.
Nawet
w chwili pisania tych słów nie bardzo potrafię się odnieść do
tej płyty
W
liceum zżymałem się, że nie wiem „co autor miał na myśli”
gdy pisał wiersz, więc nie mogę go skutecznie zinterpretować. Tym
razem miałem okazję porozmawiać z jednym z muzyków, więc
dokładnie wiem, „co autor miał na myśli”.
Tyle,
że się z nim zupełnie nie zgadzam.
Pogorzelisko po pożodze
Pod
słowem „pożoga” Słownik Języka Polskiego kryje dwa znaczenia.
Pierwszym jest oczywiście wielki pożar. Drugim jest „dramatyczne
wydarzenia, które przynoszą wiele zniszczeń i cierpień”. Jedno
i drugie sygnalizuje dynamizm, wartką akcję, której na płycie, w
moim odczuciu, po prostu nie ma.
Gdybym
miał się trzymać symboliki leksykalnej stosowanej przez zespół,
lepszym słowem byłoby „pogorzelisko”. Każdy z siedmiu utworów
na krążku ma w sobie dołujący, ciężki jak kamień na oskrzelach
klimat unoszący się właśnie w dymie pogorzeliska. W uczuciach
człowieka, który właśnie ochłonął z pożogi i patrzy, co
zostało z jego życia. Jest w tym jakiś perwersyjny smak wolności
– nie ma już nic do stracenia. Dlaczego w swojej symbolice poszli
akurat w pożogę a nie w pogorzelisko, nie wiem i nie rozumiem.
Dysonans poznawczy
Pogorzelisko
to tylko jeden z tropów, który można odnaleźć w tej płycie.
Słuchając takich utworów jak Ruiny czy Nowa Krew można oczywiście
odczuć dysonans poznawczy – z jednej strony utwory są dynamiczne,
riffy tłuste a zespół porządnie daje czadu. Mimo wszystko muzyka
nie pozwala wyjść poza depresyjny, ciężki klimat.
Paradoksem
jest wokal, który w każdej normalnej sytuacji by mi się zupełnie
nie podobał. Jednak wokalista ma świetną dykcję i odruchowo
zaczynam skubańca słuchać, jeszcze głębiej wsiąkając w ten
ciężki, zalegający na duszy klimat.
Absolutnym
mistrzostwem jest według mnie utwór „Nie mamy skrzydeł”, który
po raz kolejny powrócił nutą pogorzeliska. Zacząłem się
zastanawiać, co czuł Dedal, patrząc na swoje skrzydła. Takie
same, przez które stracił syna, który spłonął w ogniu słońca.
Całe
Black Velvet Band jest dla mnie trudną do strawienia zagadką, do
której zupełnie nie potrafię się odnieść. W ich muzyce słyszę
wyraźnie wpływy takich zespołów jak Manowar czy wczesny System of
a Down (Płyta Toxicity!), całość jest jednak rozbita, wykrzywiona
na doom metalowy, wręcz post-metalowy sposób.
Postapokalipsa i post-metal
Generalnie
nie wierzyłem w istnienie takiego gatunku muzycznego jak post-metal,
a czołowy jego przedstawiciel – Cult of Luna, wydawał mi się po
prostu ambitnym deathem. Jednak wypadkowa wokalu, ponurego, ciężkiego
brzmienia, potrzaskanych struktur wersów i wykoślawionych zwrotek
kwalifikuje tę płytę, a może nawet i cały zespół, właśnie do
post-metalu.
Szeroko
chwalony w internetach „Kołowrót” mnie akurat nie podszedł,
wydaje mi się nudny, zespół w swojej depresyjności zszedł wręcz
zbyt nisko. Być może tutaj dochodzimy do kwestii młodego wina, w
wypadku którego akurat ja wolę czystą wódkę. Podobnie jak zespół
Sunn o))) stosuje dźwięki tak niskie, że wywołują ból głowy,
mimo to znajdują oddanych, no cóż… wyznawców.
Tęsknota
Zupełnie
inny klimat przedstawia „Zamieć”, wzbogacona brzmieniem
wiolonczeli, wysmakowana, nasuwała mi na myśl klimat zrujnowanego
Kaer Morhen, które w końcu trzeba opuścić, choć pełne jest
wspomnień i emocji. Fascynujące jest też obecne w utworze
przejście od delikatnej ballady do ostrej nawalanki. Gdyby nie tekst
utworu, uznałbym to przejście zapewne za zgrzyt. A tak przejście
do riffów w stylu Iron Maiden uznaję za świetne podsumowanie
tekstu. Skubani po raz kolejny skręcili mnie w precel tym mariażem.
Może
za tym jest ta cholerna tęsknota na całej płycie? Za czasami w
których ludziom o coś, do jasnej cholery chodziło? Czasy klasyki
metalu, zespołów, które potrafiły wykrzyczeć swój bunt
poprzedniemu pokoleniu w twarz, jedności subkultur i ruszania bryły
z posad świata, a nie jakichś posranych selfie tyłka w lustrze z
ajfonikiem i fejsbuniem. Wygląd punka czy metala był świadectwem identyfikacji z czymś konkretnym, poglądów, o które warto walczyć, zarówno w knajpie, słowem, jak i cegłą, na ulicy.
Płyta
jest przedziwnym, ale udanym zlepkiem kilku konwencji, ma własną,
intrygującą i zdecydowanie niełatwą estetykę. Zdecydowanie nie
jest dla każdego. Nie jest to też płyta do słuchania w metrze czy
jako pyrkotanie w tle podczas nawalania browarków. Po pierwsze –
wiele smaczków, takich jak chóry, wówczas umyka. Z drugiej –
zwyczajnie jest za ciężka i zbyt absorbująca, by można było
podczas słuchania robić coś, co wymaga uwagi.
Zagadką
też jest dla mnie, dlaczego zespół uznał, że wartą ją wysłać
akurat mnie. Choć wytężyłem wszystkie swoje małżowiny uszne,
nie umiem stwierdzić, czemu określają się jako folk metal. Moim
zdaniem grają awangardowy doom post metal, jeśli już mamy bawić
się w przymiotniki.
I
na koniec drobna refleksja – jeśli kiedyś zespół uzna, że
warto nagrać wersję Unplugged tego krążka, stawiam, że zabrzmią
jak Nirvana.
Podobało się? Polub bloga na Facebooku!
"Generalnie nie wierzyłem w istnienie takiego gatunku muzycznego jak post-metal, a czołowy jego przedstawiciel – Cult of Luna, wydawał mi się po prostu ambitnym deathem" - mam nadzieję, że już uwierzyłeś i poza CoL zapoznałeś (zapoznasz) się jeszcze z Neurosis, Isis, Rosettą, Dirge, Nadą, Callisto czy Roswell.
OdpowiedzUsuńPoza tym zupełnie się nie zgadzam z klasyfikowaniem materiału jako post-metal - ta płyta to wypadkowa pomiędzy doom/heavy a Primordialem, którego tu bardzo ale to bardzo słychać. Post-metal jako taki raczej charakteryzuje się budowaniem klimatu i eksperymentami (vide dwupłytowe "Gallilean Satellites" Rosetty, które może być słuchane jako dwie oddzielne płyty, albo - jeśli się je puści razem - jako jeden, spójny materiał), a nie jedynkami na werblach i przechodzeniem w riffowe galopady.