Wolfhorde – Towards the gate of north. Schaboszczak, znaczy się
Przychodzą
takie chwile, gdy nawet największy smakosz o najbardziej
wyrafinowanym podniebieniu ma ochotę po prostu coś wszamać.
Taka
oto krótka refleksja naszła mnie, gdy odpaliłem Towards the Gates
Of North zespołu Wolfhorde.
Ta skądinąd prosta prawda niesie ze sobą bardzo poważne konsekwencje natury poznawczej. Piękno wcale nie musi leżeć w unikatowości. Powiem więcej – można go wiele znaleźć w powtarzalności, wręcz w sztampie. Dowodem na słuszność tej tezy jest rozwój kultury – najpierw jakiś małpolud wpadł na pomysł pomazania ściany jaskini ochrą. Innym się spodobało, więc zaczęli to powtarzać. I tak aż do Caravaggia i Andy'ego Warhola.
Ta skądinąd prosta prawda niesie ze sobą bardzo poważne konsekwencje natury poznawczej. Piękno wcale nie musi leżeć w unikatowości. Powiem więcej – można go wiele znaleźć w powtarzalności, wręcz w sztampie. Dowodem na słuszność tej tezy jest rozwój kultury – najpierw jakiś małpolud wpadł na pomysł pomazania ściany jaskini ochrą. Innym się spodobało, więc zaczęli to powtarzać. I tak aż do Caravaggia i Andy'ego Warhola.
Oczywiście
chwała temu, kto zrobi coś jako pierwszy. Ale Wolfhorde nie ma
ambicji robienia czegokolwiek po swojemu. Fińskiej ekipie
najwyraźniej bardzo spodobał się metal (w Finlandii? No
niezwykłe….) grany w surowym (coś takiego….) stylu i
opowiadający (niespodzianka!) o wikingach.
Siła klasyków
Na
krążku brzęczy 9 utworów o stosunkowo zróżnicowanej stylistyce.
Zespół porusza się w bezpiecznym ekosystemie metalowych brzmień,
między ponurym jak korzenie Yggdrasila Amon Amarth, przez stosunkowo
niedoceniany Thyrfing aż po naleciałości Ensiferum a nawet takich
zespołów jak Blind Guardian i Hammerfall.
Faktem
jest, że zespół wyróżnia się melanholijnym wręcz klimatem,
raczej podkreślanym niż rozbijanym ostrym brzmieniem gitar.
Szczególnie ładnie słychać to w utworze Fimbulvetr, który w
połowie przechodzi w elegancką łupaninę w stylu starszych płyt
Thyrfinga. Nic odkrywczego oczywiście, ale za to wiadomo czego się
spodziewać. Podobny, Thyrfingowy klimat jednolitego, mocnego rytmu
nasuwającego na myśl wiosłowanie na drakkarze usłyszeć można
też w Death Long-Due oraz Unyielding.
W
utworze Taivaankappaleiden Kato słychać wpływ Ensiferum. Zespół
umiejętnie czerpie z fińskich tradycji, równoważąc ostre gitary
i growl epickim brzmieniem i klimatem zachęcającym do kopania
tyłków.
Od
płyty odstaje, raczej na plus, utwór Boundless Agony, który
dziwnie waha się między melanholią a radosną rozwałką.
Miejscami kojarzył mi się z płytami Hammerfalla, których
słuchałem poginając z kumplami w starego dobrego Warhammera.
Wrażenie wzmacnia utwór Lycomania, którego wstępniak jest już
żywcem wyrwany z płyty Legacy of Kings (1998! staruchy!). Nie
zdziwiłbym się, gdyby cały ten kawałek był wielkim hołdem dla
zespołów metalowych z Goeteborga.
Krażek
zamyka kompletnie nieodkrywcza balladka The Gates Of North w stronę
których dzielni wikingowie płynęli przez poprzednie 7 utworów.
Inżynier Mamoń powraca!
Ta
płyta nie była słaba. Była do posłuchania, bez zbędnych emocji,
efektu ciarek na plecach, powiewu świeżości i ruszania bryły z
posad świata. Poprawny, fajny metal do poskakania na koncercie i
ponaparzania się mieczem, czy to realnym, czy 1k6+2.
Być
może właśnie takiego, zdrowego, nieodkrywczego podejścia często
teraz brakuje wśród zespołów. Kapele
kombinują jak kura przez ulicę byle się wyróżnić, w rezultacie
grają może unikatowo, ale mało strawnie. Tymczasem Wolfhorde
poszedł na tym krążku w dobre rzemiosło. I świetnie. Jestem
pewien, że zdobędą tym wielu fanów, którzy jak inżynier Mamoń
z Rejsu chcą tych piosenek, które już słyszeli. A przecież o to
właśnie chodzi w tym wszystkim. O radochę, a nie o wieczne
napinanie się.
Krążek
zrecenzowałem dzięki uprzejmości wytwórni Inverse Records.
Szerszej publiczności będzie dostępny od 22 stycznia.
Komentarze
Prześlij komentarz