Ego Fall: Duguilang – a miało być tak pięknie...
Z
recenzją Duguilang od Ego Fall nosiłem się jak kura z jajem,
względnie tak samo jak z recenzją od krążka Wagakki Band.
Ostrzegam:
ten tekst należy traktować jako eksperyment.
Po
powierzchni herbaty w kubku przebiegło kilka zmarszczek. Ulicą
musiał przejechać tir albo autobus. Gdy do pobliskiej Cytadeli
jedzie transporter opancerzony, słychać ciche stukanie kieliszków
w szafce.
Duguilang.
Kolejny album po Inner M od formacji Ego Fall. Poprzedni album
potwornie poniewierał połączeniem twardego metalcore, tradycyjnych
gardłowych śpiewów i odrobiny elektroniki. Podczas odsłuchiwania
ich poprzedniego krążka hordy mongolskie tratowały przypadkowych
mieszkańców, co dla przyzwyczajonej do disco i hiphopu okolicy było
sporym szokiem.
Postaw mi browara! Zagraj w LOTR Online!
Zapuściłem
więc płytę, przygotowawszy wcześniej namiot i zapas jedzenia na
wypadek, gdyby było hardkorowo i zaniosło mnie do Mongolii. Noce w stepie podobno zimne.
Tragiczne wejście
I nic.
Płyta zaczyna się jak jakiś podrzędny
metalcore grany przez zbuntowanych nastolatków z dowolnego końca
świata. Mimo zachęcającego tytułu „Wolf totem”, otwarcie
płyty jest beznadziejne, z czystym sumieniem więc je przeklikałem.
I się
zaczęło.
Na
powierzchni kubka od herbaty pojawiły się zmarszczki. Na początku
niewiele, by po chwili powierzchnia zaczęła przypominać smagane
wiatrem jezioro. Kieliszki jęczały jak stado wściekłych słowików.
Wybiegłem na balkon. O jasna cholera!
Mongolska
horda, rozpędzona kawałkiem "Behind the lies" pędziła ulicą roztrącając samochody jak wielki dzieciak
rozkopujący klocki. Tradycyjne instrumenty wzmocnione wściekłym
wrzaskiem w stylu metalcore i ostrymi gitarami telepały ścianami
kamienic, asfalt pękał pod kopytami wojowników.
Biegiem,
biegiem! Uciekać, uciekać!
-Skaranie
boskie z tym Folkmetalowcem! - krzyknęła stara sąsiadka z
naprzeciwka – Co drugi dzień wikingi mi lodówkę rabujo! A teraz
jakieś mongoły wściekłe!
„Ciesz
się babo, że nie słucham dubstepu, bo miałabyś codziennie
remont!” warknąłem w myśli. Do parku! Jak mi te ich konie
napaskudzą na podłogę to do gwiazdki będę sprzątał! Wiać!
Nowości
Nic nie
odda paniki, jaką czuje człowiek uciekający przed hordą mongołów.
Ale coś było nie tak. Czegoś brakowało. Żwir strzelał mi spod
butów, które nagle zmieniły się w chińskie tenisówki. Smartfon
przynajmniej został ten sam. W końcu chiński. Zaraz mnie dorwą.
Rzuciłem
się szczupakiem za narożnik. Kobiecy wokal!
Tego nie było na poprzednich płytach!
Horda
przebiegła z wyciem i świstem arkanów, na który łapali dresiarzy z parku. Nieśmiało
wyjrzałem z kryjówki. Wokół leżały trupy, podeptane, spalone i
pocięte szablami, jednak wszystkie z nienaruszonymi tyłkami. No
tak. Może i jest kobiecy wokal, ale dupy nie urywa.
Olśnienie
Muszę
jakoś skończyć ten album żywy! Horda zaczęła zawracać na wisłostradzie jak gigantyczne ostrze kosy sunące po zbożu. Miecze
błyskały, końskie piersi tratowały policjantów i kierowców.
Kilku hiphopowców sunęło swoimi lowriderami wypakowanymi laskami w
bikini, jednak było ich za mało, a ich muzyka grała za cicho. Jeszcze tylko hipisów mi tu brakuje...
Coś
jest nie tak. Tylko co?
I wtedy
zrozumiałem. Płyta jest niemal pozbawiona gardłowych śpiewów. To
już nie jest folk mongolski, lecz chiński. I nic nie da odwołanie
do Duguilangów, buntowników z końca XIX wieku, nic nie da
epatowanie pochodzeniem z Mongolii Wewnętrznej. To jest chiński
folk. Inna estetyka.
Ale już
wiem, jak sobie poradzić. Jednak zanim wam powiem, czas na reklamę:
Narracja trzecioosobowa
Folkmetalowiec
stanął naprzeciwko nacierającej hordy. Sam, pośród wyjącego w
parku wiatru. Horda, choć wcześniej gotowa by stratować wszystko
na swojej drodze, zatrzymała się. Wojownicy szemrali między sobą,
niepewni, co oznacza dziwne zachowanie przeciwnika.
-Folkmetalowcze!
- zakrzyknął dowódca ze sztandarem głosem Tomasza Knapika – Ulegnij, nie masz szans!
-Mylisz
się, przedstawicielu chińskiej estetyki podszywającej się pod
mongolską kulturę – odparł Folkmetalowiec (również głosem Tomasza Knapika), lecz jego szczęka
jeszcze długo pracowała z powodu kiepsko zrobionego dubbingu –
Oglądałem „Dom latających sztyletów”. Nie macie szans.
Wojownicy
poruszyli się niespokojnie. Tymczasem Folkmetalowiec zrzucił
płaszcz...
...
...
...nie.
Nie okazał się ekshibicjonistą. Pod płaszczem ubrany był jak
shaoliński mnich, który postanowił na plecach mieć europejski
miecz, a na nogach adidasy.
-Jesteś
niespójny! - warknął dowódca – Ten miecz jest elementem kultury
zachodu!
-Tak
samo jak metal! - odparł Folkmetalowiec – Ale nie martwcie się,
załatwię was gołymi rękoma!
To
mówiąc uderzył oburącz w ziemię, a w miejscu, gdzie stał
dowódca hordy wystrzeliła skała, zabijając go na miejscu. Las strzał zasłonił niebo (to
z filmu 300, tudzież z bitwy pod Termopilami, ale porównanie pasuje).
Folkmetalowiec jednak odbijał te strzały gołymi rękoma.
Kolejne
utwory na płycie dawały mu tylko przewagę. Zespół miotał się
między balladą ślicznego, chińskiego chłopca, a nieudanym
mariażem metalcore z kulturą chińską.
Jedyna
poważna szarża, tratująca rabatki i przewracająca cycatą syrenkę
z fontanny zdarzyła się przy kawału w udany sposób łączącym
chiński hiphop z metalem i folkiem. Coś fajnego, świeżego i
całkiem strawnego.
Jednak
wkrótce było po wszystkim. Pośród kwiku koni i opadającego kurzu czas było zakończyć narrację trzecioosobową i zrobić
antrakt. Najlepiej na reklamę:
Oparłem się o barierkę balkonu. Sąsiadka złorzeczyła i groziła sprowadzeniem wnuczki, która słucha disco-polo.
-Chłopcy
z siłowni zrobią ci dym w domu, Folkmetalowcze! - straszyła. Jak
zrobią, zapuszczę Amon Amarth, bedą musieli sklepać wikingów. Czarno
widzę ich sukces. Patrzyłem na zdewastowaną ziemię. Policja i służby
miejskie, wyklinając wszystkich folkmetalowców, zaczęły sprzątać
pobojowisko. Wszystkie trupy miały nienaruszone tyłki. I to chyba
najlepsze podsumowanie tej płyty. Gorzej niż na Inner M. Bardzo źle
nie jest, ale z pewnością dupy nie urywa.
Komentarze
Prześlij komentarz