Manegarm – Legions of the North – inżynier Mamoń kontratakuje

O moim ulubionym krytyku muzycznym, inżynierze Mamoniu z filmu Rejs, wspominałem już przy mojej recenzji płyty Bretonne nagranej przez Nolwenn Leroy
Tym razem człowiek, który lubi te piosenki, które już słyszał, powraca przy płycie Legions of the North zespołu Manegarm.


Zwykłem nazywać Manegarm jednym z najbardziej niedocenianych zespołów sceny folk metalowej. Był to jeden z pierwszych zespołów, który wprowadzał mnie w ten klimat, gdy przeprowadzałem się z niszy melodyjnego black i death metalu właśnie w stronę folku i folk metalu.

Lubisz muzykę z klimatem? Posłuchaj płyty Yggdrasil Wardruny i podobnej do Wardruny RunaFolk

Wówczas niemal ciągiem słuchałem dyskografii takich zespołów jak Thyrfing, Falkenbach czy właśnie Manegarm. A utwór I Evig Tid z ich debiutanckiej płyty jako jedyny nie został znienawidzony po pół roku używania jako budzik.

Manegarm. Bez wątpienia. I bez skrzypka

Legions of the North to pierwsza płyta nagrana bez ich skrzypka Janne Liljeqvista, który nie bez powodu był nazywany Janne Insane (co można przetłumaczyć jako „Niepoczytalny Jaś”). Janne ciągnął zespół swoją osobliwą, pokręconą charyzmą i równie pokręconymi kompozycjami. I to właśnie jego skrzypce i poczucie melodyjności stanowiły o wyjątkowości Manegarmu.

Lubisz mocno pokręcone kompozycje? Przeczytaj o płycie Survival of the Fittest zespołu Krampus

Najnowsza płyta to bardzo solidny melodeath, mocno osadzony w tradycji zespołu. Powiedziałbym, że wręcz za mocno.

Oczywiście kompozycje są soczyste, solówki powodują ciarki na plecach a klimat przepełnia sercę chęcią palenia wiosek. Pod względem rzemieślniczym zdecydowanie nie mam nic do zarzucenia.
Tyle, że płyt, jeśli słyszało się już ich poprzednie wydawnictwo, Nattvasen, jest mało odkrywcza. A jeśli, tak jak ja, słyszało się już kilka razy całą dyskografię, jest wręcz przewidywalna.

Ale to już było...


Szedłem po ulicy ze słuchawkami na uszach i chłonąłem klimat. Wspaniale było widzieć babcię żeglującą przez ulicę przy dźwiękach Eternity Awaits. Dresiarze bujali się w swoim Daewoo Tico do utworu Sons of War.

Tyle, że pośród tych epickich wydarzeń mruczałem pod nosem "teraz będzie solówka" albo "trzy takty na gitarze i wejdzie chórek". I tak właśnie było.

Chcesz wiedzieć, jak było? Przeczytaj mój teks o znaczeniu i historii Inis Mony.

Płytę, podobnie jak najlepsze wydawnictwa zespołu, zamknęła ballada na gitarze akustycznej, z kobiecym wokalem. Na Vargstenen było to Eld (oraz w środku płyty Den Gamle Talar) a na Vredens Tid Segervisa.

Zamykający Legions of the North Raadh jest dobrą, klimatyczną balladą. Tyle, że głosu nie udzieliła znajoma Jannego z Tva Fisk oh en Flask.

...i nie wróci więcej?


Nie zrozumcie mnie źle - płyta jest naprawdę świetna. Energetyczna, mroczna i klimatyczna. Riffy zapadają w pamięć, pomiędzy wersami czuć brutalność i siłę nordyckości. I nie ma wątpliwości, że to Manegarm. Brzmienie z najlepszych albumów jest nie do podrobienia.

Tyle, że mi, zatwardziałemu i staremu fanowi kapeli, czegoś brakuje. Skrzypka i jego odlotów. Dlatego ujmę sprawę tak: polecam płytę wszystkim. A najbardziej tym, którzy nie słyszeli poprzednich.

Podobało się? Polub bloga na Facebooku!




Komentarze

Popularne posty